Jedna dobra, droga restauracja. Druga dobra, droga restauracja. I w każdej co? Ziemniaki podane w łupinach. A to smażone, a to pieczone, a to gotowane. Może ja jestem ciemny, durny cymbał ze wsi, ale u mnie na wsi wszystko było jasne i poukładane: ziemniaki w łupinach dla świń, a dla ludzi obrane. Były tylko dwa wyjątki: ziemniaki z ogniska i ziemniaki w mundurkach były w łupinach. Ale łupin i tak się nie jadło, tylko wyjadało się wnętrze upieczonego ziemniaka lub obierało się z łupin ziemniak w mundurku. A jak niby mam obierać na talerzu upieczone czy usmażone kawałki ziemniaka, polane czy to tłuszczem czy sosem? A może właściciele tych restauracji uważają swoich klientów za świnie, które zjedzą wszystko, co dostaną do koryta? Niektóre pozycje w menu jakoś na to wskazują: „koryto dla dwojga”, „chłopskie koryto” czy „koryto Madeja”. I znów – u mnie na wsi z koryt jadły świnie, a my jadaliśmy z talerzy, przy użyciu sztućców. Innych do przystawki, innych do zupy, innych do dań głównych (a tak, mięso innymi, a rybę innymi). Nawet łyżeczki były inne do herbaty, a inne do kawy. Wiem, komuna sporo zmieniła, na „salony” weszła kaszanka na gazecie, wódka w musztardówce i podobne specjały. Ale żeby jeść z koryta?! Nieobierane ziemniaki?! I jeszcze mam za to płacić?! Za to, że pozwalam jakiemuś oberżyście zrobić z siebie świnię?!